~~
Było zimno.
Stałem u progu niewielkiego,
okrągłego pokoju, w którym ściany były obłożone wielkimi regałami książek, a ponad
nimi znajdowały się okna, gdzie rozwieszone były obrazy z portretami
dawnych dyrektorów. Wydawało mi się, że chłód przeszywał całe moje ciało.
Spoglądając na uchylone okiennice, za którymi było wręcz gorąco, śmiałem się w
duchu z tego, jak bardzo nasz Dyrektor musiał tęsknić za swoimi zimnymi,
rosyjskimi klimatami. Byłem pewien, że ten chłód to tylko czary, ale bardzo poważna
twarz Wladimira Johnsona przyprawiła mnie o wątpliwości, czy to może była jego
aura.
– Jeżeli będziecie wyjeżdżać zbyt
często, nie mogę wam zapewnić wystarczającego bezpieczeństwa – po dłuższym
milczeniu odrzekł grobowym głosem. Przyjrzał się mi i dwóm mężczyznom
stojącym bliżej biurka. – Nie może to być zbyt częste, ktoś mógłby zacząć się
domyślać.
– Zadbam o to, by wzywano nas w
ostateczności – powiedziałem podchodząc bliżej i zatrzymując się pomiędzy
Conradem i Morganem. – Pozostaje też korespondencja, ale ona się nie nadaje w
takich okolicznościach. Szef Departamentu nie pozwoliłby na to byśmy w taki
sposób się o wszystkim dowiadywali.
Dyrektor pokiwał głową ze
zrozumieniem.
– Korespondencja, owszem nie jest
bezpieczna, ale są sposoby by wszystko do was docierało z Ministerstwa.
Postaram się o to zadbać, bo nie chcę byście za często stąd znikali. Wiem, że
jesteście naprawdę dobrymi Aurorami, ale od teraz gracie tylko jedną rolę:
zwykłych nauczycieli. Pamiętajcie o tym.
W trójkę przytaknęliśmy, a ja
dodałem z uśmiechem:
– Dyrektorze, nie urodziliśmy się
wczoraj. Znamy powagę sytuacji.
– Mam nadzieję – odrzekł spokojnie
Wladimir i wstał z krzesła. – Już wszystko uzgodniliśmy, jesteście wolni.
Razem z Conradem i Morganem
ruszyliśmy ku drzwiom. W pewnym momencie zatrzymał mnie jednak głos Dyrektora.
– Lang…
Odwróciłem się i tym razem nie
ujrzałem poważnego, pełnego grozy starca. Jego smutne oczy wyrażały tylko
wielką nadzieję.
– Pamiętaj, wszyscy na ciebie
liczymy.
Kiwnąłem głową i wyszedłem pewny
siebie z gabinetu.
***
To był bardzo nerwowy dzień.
Zaczęło się z pozoru niewinnie. Jako
pierwszy z dormitorium wstałem, umyłem się, ubrałem w mundurek. Potem jeszcze
trochę wysprzątałem łazienkę, w której znalazłem walające się po ziemi butelki,
co z pewnością było sprawką Françisa (bo kogo by innego?). Postanawiając
obudzić resztę moich współlokatorów spojrzałem na zegarek, który w końcu znalazłem
na dnie mojej walizki.
Była 9:30.
Wodnym zaklęciem Aquamenti obudziłem
natychmiast Albusa, Françisa i Mickela. Reakcje były przewidywalne: Mickel i
Albus równocześnie skoczyli do łazienki. Po przyjacielskiej szarpaninie w
środku został tylko Albus, a Mickel cierpliwie czekał na zewnątrz. Za to
Françis, na początku wszystkim bardzo zaskoczony, uświadomiwszy sobie że minęła
już połowa drugiej lekcji, padł z powrotem na łóżko, mówiąc: „Scorpius,
przecież wiesz, że mam to wszystko gdzieś”.
Tak wyglądał w zasadzie mój co drugi
poranek w Hogwarcie.
Do klasy udało nam się trafić
dopiero na początek trzeciej lekcji. Oprócz rozzłoszczonego spojrzenia
nauczyciela i prześmiewczych chichotów Gryfonów nie było żadnych większych
reakcji. Usiedliśmy na naszych stałych miejscach i zajęliśmy się lekcją.
A każda kolejna godzina dłużyła mi
się jeszcze bardziej… I nie chodziło tym razem o naukę. Lekcje były dosyć ciekawe,
zaczęliśmy przerabiać zupełnie inny materiał niż dotychczas. Jednak czas dłużył
mi się z powodu narastającego w mojej głowie napięcia. Było to skutkiem
ciągłego rozmyślania o celu, jaki sobie z kolegami obraliśmy: zobaczyć Wielką
Kałamarnicę.
Wiedziałem, że było to
nieodpowiedzialne, niebezpieczne i lekkomyślne. Byłem tego świadomy. Jako
Prefekt tym bardziej byłem przekonany, że z tego wszystkiego mogłyby wyjść same kłopoty, a
wina za łamanie szkolnego regulaminu spadłaby głównie na mnie.
Jednak… coś mnie powstrzymywało – od
rezygnacji, oczywiście. Chęć należenia do grupy? Dziecięce pragnienie przygody?
Ciekawość?...
W mojej głowie walczyły dwie myśli,
z czego jedna, ta dziecinna, nakłaniała mnie do złego, a druga, dorosła, nie
chciała dopuścić bym wpadł w to bagno. A spodziewałem się, że byłoby to wielkie
bagno.
Dlatego do końca lekcji narastał we
mnie stres i strach. Gdy w końcu mieliśmy wolne udałem się z kolegami na obiad.
Szybko coś zjedliśmy i upewniliśmy się, że większość nauczycieli przebywała
jeszcze w Wielkiej Sali. Wtedy ruszyliśmy do akcji.
Pobiegliśmy nad jezioro tak szybko,
na ile pozwalały nam nasze nogi. Po drodze parę zaskoczonych uczniów kuliło
się, odsłaniając przed nami przejście. Musiało to wyglądać jak naprawdę wielki,
monumentalny wyścig na śmierć i życie. Najlepsze było to, że nie walczyliśmy o
żadną materialną wygraną – walczyliśmy o czas.
Paręnaście metrów od jeziora
zakończyliśmy bieg i zaczęliśmy, oczywiście w żartach, wykłócać się który z nas
był pierwszy. Tak naprawdę to Mickel, nie biorący w tym udziału, ciągle
rozglądał się wokoło w poszukiwaniu niechcianych świadków. W końcu zadecydował:
– Chłopaki, idziemy.
Czym prędzej dobiegliśmy na skraj
Zakazanego Lasu i jeziora. Nasz plan był prosty: obejść lasem kawałek jeziora,
by oddalić się trochę od zamku. Wtedy bylibyśmy pewni, że raczej nikt nas by nie
znalazł, zwłaszcza, jeśli wiele osób jadło jeszcze obiad. Mogliśmy być już o
to spokojni.
Teraz naszym zmartwieniem było co innego.
Kolejny punkt planu: wykurzyć kałamarnicę. Wcześniej żaden z nas nie
zastanawiał się w jaki sposób moglibyśmy tego dokonać.
Usiedliśmy spokojnie.
– Ej, chłopaki. Wpadliście na coś? –
zapytał Françis wpatrując się w ciemną taflę wody.
Musiało tam być naprawdę głęboko.
– Nie mam pojęcia… – mruknął Albus,
po czym nastała cisza.
Przez chwilę wsłuchiwaliśmy się w
spokojny śpiew ptaków, szum drzew i inne odgłosy natury. Za nami czaiły się
cienie Zakazanego Lasu, a po drugiej stronie woda odbijała rażące promienie
słońca.
– Kałamarnice jedzą małe ryby –
stwierdził po chwili Mickel.
Wszyscy na niego spojrzeliśmy.
– To może coś takiego? – Albus
wstał i zerwał jakąś gałąź. Opierając się o kamień, wystający trochę bardziej
nad taflą jeziora, wyciągnął różdżkę i zamienił wszystkie liście w małe rybki.
Françis prychnął.
– Na Merlina, serio?...
Sarkastycznie się zaśmiał i podszedł
do najbliższego małego drzewa, które było trochę wyższe od niego. Złamał je
nogą, podniósł i po wrzuceniu zielska do jeziora zamienił je całe w o wiele
większą ławicę ryb, niż wcześniej udało się to Albusowi. Ryby rozpierzchły się
w wodzie.
– Ludzie to nie wypali. Musimy
wymyśleć coś lepszego – powiedział złośliwie, przypatrując się Albusowi.
To było przykre. Nawet jeśli udało
nam się wiele osiągnąć – niezauważalnie znaleźć się w tak dobrze ulokowanym
miejscu do wykurzenia kałamarnicy ze swojego potulnego legowiska gdzieś na dnie
– to i tak nie wiedzieliśmy co robić dalej. Czułem ulgę, bo prawdopodobne też
było, że ten stwór już nie żył, i że po Magicznej Wojnie oraz tym, jak oszalał i
już nigdy więcej nie był pozytywnie nastawiony do ludzi, w końcu zdechł.
Nagle wpadłem na pomysł, który
spowodował niemiły skurcz żołądka przez myśl, że mógłby się on udać.
– Może po prostu… – podszedłem
bliżej brzegu, decydując się ukazać mój plan przed pozostałymi. – Zrobimy tak?
Rzuciłem zaklęcie. Przez wodę
rozbłysły setki iskier, które nawet nie dały radę rozświetlić dna. Zawiodłem
się, bo myślałem, że uda mi się to z łatwością. Musiało tam być cholernie
głęboko.
– I to jest geniusz! – Françis
klepnął mnie po ramieniu.
W czwórkę zaczęliśmy rzucać
przeróżne zaklęcia: świecące, kolorowe i te huczące. Zupełnie zapomnieliśmy, że
mieliśmy się zachowywać incognito – uwierzyliśmy, że damy radę pokazać światu o istnieniu kałamarnicy. Ona musiała gdzieś tam być.
Minuty mijały. Françis wył jak wilk,
a ja z resztą głośno się śmialiśmy. W pewnym momencie coś wyrwało mnie z tego
transu rzucania zaklęć. Coś, co przeszywając całe moje ciało, było niskim,
odległym dudnieniem. Poczułem to raz, ale byłem pewny, że dobiegało to z głębi
jeziora.
– Ludzie Przestańcie! Zamknąć się! –
zawołałem.
Albus i Françis przestali czarować i
stanęli cicho, lecz Mickela musiałem powstrzymać ręką. Dopiero wtedy wszyscy się uspokoili.
Wydawało mi się, że zapamiętam tę
ciszę na zawsze: żadnych ptaków, szumu wiatru, bądź czegokolwiek innego.
Praktycznie nic. Słyszałem jedynie swój ciężki oddech i czułem krew szybko
krążącą w moich żyłach. Czekałem w napięciu, bo byłem pewny, że coś zaraz się
wydarzy. To samo ujrzałem na twarzach innych.
Chwila.
Nic.
Cisza.
Trzask gałęzi za mną.
Chciałem się odwrócić, lecz nie to
okazało się teraz najważniejsze. Tuż po sekundzie, wyłoniło się coś, co
wyczekiwaliśmy: tłuste, sine, macki wijące się nad taflą jeziora.
– Ha-ha! – zawołaliśmy zwycięsko.
Zdumiony podziwiałem stworzenie,
które od lat uważano za zmarłe. Wielka Kałamarnica wysunęła z wody kawałek
garbu, który nawet tak ogromny, był pewnie tylko czubkiem góry lodowej.
Usłyszałem za sobą kolejne trzaski gałęzi – nie odwróciłem się, nie mogłem
oderwać wzroku od tego potwora.
Nagle jedna z jego macek powędrowała
w naszą stronę. Pędziła tak szybko, że nie zdążyliśmy zareagować. Albus został
owinięty żelaznym uściskiem i podniesiony do góry nad wodę.
– Albus!
Kobiecy głos niezwykle mnie
zaskoczył.
– Co? – wykrztusiłem.
Tuż koło mnie stanęła Rose
wymachująca rękoma.
– Idioci! Zróbcie coś!
Wszystko działo się za szybko.
Zaczęliśmy rzucać zaklęcia petryfikujące, ale było to bezskuteczne. Stwór
ciągle się wił, nie dając nam szansy na trafienie. Chyba wszystkich ogarnęło
wtedy przerażenie. Nie chcieliśmy by Albus został pożarty przez górę sinego, tłustego
cielska. Niestety nie wiedzieliśmy co więcej robić, ale nie potrafiliśmy stać
bezradnie wysłuchując wołań chłopaka o pomoc.
– Albus… – jęknęła Rose nadal
starając się trafić w kałamarnicę.
Spojrzałem przez jej ramię i zdałem
sobie sprawę, że za tymi wszystkimi drzewami zbliżały się do nas nieznane
mi sylwetki.
W końcu ujrzałem dwóch mężczyzn,
których za nic nie umiałem rozpoznać.
– Co tu się do jasnej cholery
dzieje! – wrzasnął jeden o blond włosach i lekkim zaroście.
– Odsuńcie się dzieciaki – drugi,
wyższy, brązowowłosy, z okularami na nosie, zwrócił się do nas spokojniej,
lecz zdecydowanie.
Obaj zaczęli rzucać skomplikowane
zaklęcia, które po paru sekundach zmusiły kałamarnicę do wypuszczenia Albusa i
powrotu na dno jeziora.
Wyższy mężczyzna zdjął z siebie
wierzchnią koszulę i z skupioną miną wskoczył do wody po Potter. Drugi wyglądał
za to na naprawdę rozwścieczonego.
– Co wy sobie, na Merlina,
wyobrażaliście?! Cały Hogwart widział wasze przedstawienie!
Patrzył przez chwilę na każdego z
nas, lecz ja nie byłem w stanie wytrzymać jego morderczego spojrzenia. Wbiłem
wzrok w ziemię. Nagle rozbrzmiał pewny siebie głos Françisa:
– A niby kim pan jest-
– Nauczycielem! – przerwał mu
wściekły mężczyzna, co od razu podłamało chłopaka.
Francis, już nie tak pewny, spuścił
wzrok, wyglądając równocześnie na dość zirytowanego.
– Profesor Leonard Lang. Quidditch,
dla jasności – po chwili nauczyciel dodał spokojniej. – A to jest Profesor
Conrad Wellington, eliksiry.
Olśniło mnie. Przecież to byli nowi
nauczyciele! Skarciłem siebie w duchu za brak zainteresowania podczas
rozpoczęcia roku szkolnego. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę jak bardzo zaniedbałem w ostatnim czasie moje obowiązki prefekta..
– A teraz wszyscy marsz do
dyrektora.
Ruszyliśmy w stronę zamku, jednak
Rose chciała coś powiedzieć:
– Ale ja nie…
– Wszyscy! Natychmiast!
To było na tyle. Tak jak się
spodziewałem – nic dobrego z tego wypadu nie wyszło. Albus przez kąpiel w
lodowatym jeziorze strasznie się rozchorował, nie wychodził z Skrzydła
Szpitalnego przez prawie tydzień. My, za to, długo tłumaczyliśmy się przed
Dyrektorem co na celu miało to całe zajście. Wladimir Johnson, bardzo
rozbawiony naszą opowieścią o udowadnianiu światu, że kałamarnica wciąż żyje,
odjął Sltyherinowi „tylko” 200 punktów. Był niezwykle zawiedziony naszą postawą
oraz łamaniem regulaminu szkolnego. Mnie szczególnie zabolał nie sam fakt, że
mógł, co jednak nie zrobił, odebrać mi tytuł Prefekta Slytherinu. Bolało mnie
to, w jaki sposób na nas patrzył. Nie znosiłem zawodzić ludzi, nawet
nauczycieli, którzy i tak byli dla mnie tylko obcymi ludźmi.
Oprócz odebranych punktów,
dostaliśmy długoterminowy szlaban. Nie mogliśmy przez to wychodzić w weekendy
do Hogsmeade, a w soboty byliśmy zobowiązani by całe popołudnia pomagać
gajowemu Hogwartu.
Lecz niestety to nie był koniec
wszystkiego co spotkało nas po tej niemałej przygodzie. Prawie każdy dostał od
swoich rodziców wyjca (ja na szczęście nie) i w zasadzie wszyscy oczerniliśmy
się w oczach nauczycieli. Pełno uczniów podziwiało nas za to, co osiągnęliśmy –
przecież wypłoszyliśmy Wielką Kałamarnicę – ale większość Ślizgonów i tak nie
chciała nam przebaczyć tylu utraconych punktów.
Ale co mogliśmy więcej zrobić? Nic.
W zasadzie to... opłaciło się.
Hahah, tylko czekałam na rozdział z kałamarnicą! :D No i jestem strasznie ciekawa tego całego Langa. :3 Mam nadzieję że następna notka pojawi się już niedługo ^^ Nie daj mi długo czekać :D
OdpowiedzUsuńNominowałam cię do Liebster Award
OdpowiedzUsuńWięcej informacji na http://hermiona-black-corka-syriusza.blog.onet.pl/2015/01/20/liebster-award/
Po przeczytaniu wszystkich rozdziałów zauważyłam że niektórych bohaterów lubisz opisywać a niektórych nie. Szczególnie czuć to jeśli chodzi o punkty widzenia, ale ciekawie to rozgrywasz. Tekst rozpraszasz na dużą liczbe bohaterów, ale można się połapać w całej historii co jest dużym plusem.
OdpowiedzUsuńCzekam na dalsze teksty :)
Dziękuję za komentarz. W zasadzie to nie jest do końca tak, ze jednych bohaterów bardziej lubię opisywać a innych nie. To w sumie zależy od tego, jacy bohaterowie są ważniejsi, albo które z wydarzeń lepiej byłoby ukazać z czyjego punktu widzenia.
UsuńAle bardzo cieszy mnie, że da się połapać w tych przeskokach :) Mam nadzieję, że później też nie bezie źle.
*szatański śmiech*
OdpowiedzUsuńBrawo, chłopaczki, naprawdę. Pięknie sobie poradzili. ;D
Słońce, słońce, czo Ty nie piszesz? Znaczy, ja mam refleks szachisty jeśli chodzi o sprawdzanie, czy wrzuciłaś coś nowego, no ale... no ale. Będziesz kontynuować czy życie Cię przygniotło i na razie nie ma szans? :C
Tak, masz refleks szachisty ;) Niestety trudno było mi pisać kolejny rozdział, głównie przez brak czasu i obowiązki. I nie jestem w stanie powiedzieć kiedy się pojawi jeszcze kolejny rozdział, wątpię żeby w tym miesiącu, ale zobaczę co da się zrobić :(
UsuńZapomniałam wspomnieć o tym w poprzednich komentarzach. Twój sposób prowadzenia narracji wprawia mnie w złe przeczucie a propos prologu. Skoro to nie był Francis, to może był to ktoś bardzo, bardzo zły. Na przykład taki następca Voldemorta. Oj, to by było dopiero złe :(
OdpowiedzUsuńRozdział ogólnie strasznie mnie rozczulił, ale to przez moje własne, prywatne skojarzenia. Po pierwsze - Scorpius. To, że nie chce nikogo zawieść i jest taki potulny sprawia, że myślę o biednym Draco, który niegdyś został wplątany w straszą intrygę z Tommym w roli głownej. Wyobrażam sobie pod jaką presją znaleźli się Malfoyowie po Bitwie o Hogwart. Draco pewnie bardzo żałował tego, że bał się kiedyś sprzeciwić rodzinie, a teraz starał się wychować syna jak najlepiej i może nawet potraktować go jako element odkupienia swoich win. To kładzie na Scorpiusie tak wielką presję, że strasznie mi go żal.
Po drugie strasznie spodobało mi się zdanie "Było to skutkiem ciągłego rozmyślania o celu, jaki sobie z kolegami obraliśmy: zobaczyć Wielką Kałamarnicę". Skojarzyło mi się z marzeniami małych chłopców w stylu: jak dorosnę chcę być astronautą. To takie urocze.
Po trzecie - zamienianie listków w rybki. Mój borze, od razu przywiodło na myśl czary Lily Evans i jej podarek dla Slughorna. Fakt, że to Albus wpadł na ten pomysł z rybkami, sprawił że pomyślałam o tym, że Harry opowiadał swoim dzieciom wiele historii o ich dziadkach, które kiedyś słyszał od swoich profesorów i innych ludzi, którzy ich znali. Między innymi wspomniał im też o tej historii z rybką u Slughorna. To taka urocza myśl.
Dziękuję za ten rozdział. Mogę tylko dodać, że Ron kiedyś powiedział: związek z Lavender Brown jest jak kałamarnica - im bardziej chcesz się wydostać tym bardziej zaciska macki.
Pozdrawiam ;)
A ja bardzo dziękuje za komentarz! Jedyne, co mogę powiedzieć o prologu, to, że kim okaże się mówiący, zostanie bardzo wyraźnie ukazane później. Będzie to niespodzianka :)
UsuńScorpius, tak, to jaki jest, ma duży związek z Draco i przeszłością całej reszty rodziny. Ich relacja też zostanie kiedyś bardziej rozwinięta.
I bardzo spodobało mi się twoje skojarzenie z historią Lily, rybki i Slughorna.
Jednak rozdziały z punktu widzenia Scorpiusa przebijają wszystkie :D
OdpowiedzUsuńUwielbiam go. :D
Rose też. :D