Czy nawaliłem?
Nie. Jednak pomimo moich umiejętności sportowych nie
dostałem się w tym roku do drużyny quidditcha.
Czy to porażka?
Wielka. Nie byłem w stanie w to uwierzyć. Odebrano mi
jedną z niewielu szans na zwrócenie uwagi ojca. Tata nigd… Ojciec jeszcze ani
razu nie przyszedł na moje mecze. Czasem odnosiłem wrażenie, jakby w ogóle nie
interesował się moim życiem w Hogwarcie. Nie ważne, że zawsze byłem w drużynie
quidditcha, że już drugi rok byłem prefektem, że…
Chyba nic, co dokonałem, nie zwróciło jego uwagi. Ale
jeśli w tym roku planował wszystko zmienić i bardziej się mną zainteresować,
„ogarnąć robotę” i znaleźć jednak trochę czasu by zobaczyć na własne oczy co
osiągnął jego syn, to ta okazja już minęła (przynajmniej jeśli chodziło o mecze
quidditcha).
Wyjrzałem przez okno. Zamiast błoni, lasu i kawałka
jeziora ukazała mi się ściana deszczu i moje własne odbicie w szybie. Jasne
włosy, szare oczy, pociągła twarz. Czy wyglądałem jak mój ojciec kiedy był
młody? On nie zachował żadnych zdjęć z swoich lat młodości, albo po
prostu ich nie miał. Zdawało mi się, że nigdy się tego nie dowiem. A pisemna
rozmowa z nim na taki temat zupełnie nie wchodziła w grę. Poganiany przez pracę
nigdy nie rozpisywał się w listach i poruszaliśmy jedynie ogólne tematy.
Przyglądając się sobie w odbiciu, zacząłem się zastanawiać ile mam w sobie z prawdziwego
Malfoya.
Wtedy wszedł Albus. Z hukiem zatrzasnął drzwi do
dormitorium i zmęczony padł na swoje łóżko. Wyglądał jakby dopiero co
pojedynkował się z Wielką Kałamarnicą.
– Esej? – zapytałem.
Odwrócił głowę w moją stronę i westchnął.
– Nie… Kobiety.
Zamyślił się, a ja z powrotem utkwiłem swój wzrok
gdzieś za oknem. Powoli deszcz stawał się mniej intensywny, a ja zamiast o
kobietach, tak jak Albus, zacząłem ponownie rozmyślać o sporcie, decyzji
żenującego kapitana oraz boisku do quidditcha, którego widok od tamtego
popołudnia zacząłem wprost nienawidzić. Cieszyłem się, że tamto miejsce tonęło
w błocie i że właśnie dlatego następnego dnia nikt nie będzie mógł trenować quidditcha.
Dopiero po chwili Albus, widząc mój brak
zainteresowania jego tajemniczym wyznaniem, ciągnął dalej swoją myśl:
– A konkretniej to kuzynka. Nie rozumiem, jak bardzo
dziewczyny mogą mieć zmienne humory?
Nie tylko dziewczyny – dopowiedziałem sobie w myślach. Natychmiast
przypomniałem sobie jak bardzo zmienił się mój nastrój kiedy nie dostałem się
do drużyny. W myślach wróciły też do mnie konsekwencje tej zmiany, czyli to,
jak oschle potraktowałem Rose…
– A co z nią nie tak? – temat mnie jednak zainteresował,
ze względu na rudą dziewczynę.
– Jak pomagała mi w lekcjach, a konkretniej w
nadganianiu tych niemożliwych zaległości z mojej wycieczki do Skrzydła
Szpitalnego, wspomniałem jej coś o quidditchu i dzisiejszej rekrutacji do
drużyny. Od razu się skrzywiła, ale wcześniej dużo rozmawialiśmy o tym… –
zamyślił się. – Chociaż wcześniej chciała tylko wiedzieć jak mi poszło.
– A teraz?
– Teraz mówiłem o tym, jak ciebie nie przyjęto.
Przecież to jakaś tragedia! Drużyna nie pociągnie długo z takim idiotą jako kapitanem
– Albus wzburzył się nagle. Pokrzepiło mnie, że nie tylko ja ubolewałem z
powodu tej żałosnej decyzji Teodora. – Najpierw wyrzucenie z drużyny jednego z
najlepszych Ścigających, a potem? Ciekawe co wymyśli ten dureń, chociaż
przyjęcie tej zołzy Clarisse, to chyba było przegięcie… Od kiedy ona gra? Od wakacji?
Błagam…
Potter miał zupełną rację. Nie było żadnego argumentu
na wyrzucenie wieloletniego gracza w zamian za początkującą dziewczynę, która
ubiegała się przecież o pozycję Szukającego, nie Ścigającego. Mogłem się wtedy
założyć, że wiele innych uczniów, którzy rywalizowali ze mną o to miejsce, byli
równie wkurzeni co ja.
– Ale odszedłem od tematu – zaczął ponownie Albus. –
Opowiadałem o tobie i tej fatalnej sprawie, a Rose w ogóle mnie nie słuchała. Naprawdę
nie rozumiem tego, raz chce rozmawiać o quidditchu, innym razem wręcz
przeciwnie…
Wtedy mnie olśniło. Rose. To, o czym opowiadał Albus
mogło być spowodowane tylko jednym – moim nie do końca miłym zachowaniem w
stosunku do niej. Ona przecież nic mi nie zrobiła, a nawet właśnie chciała
zgodzić się na moją propozycję wspólnych projektów. Zły humor, złym humorem,
ale to nie oznaczało, że miałem prawo zachowywać się, jak dupek.– Nie martw
się, stary, dziewczyny czasem takie są – powiedziałem bez większego
przekonania, wstając, poprawiając szatę, po czym kierując się do drzwi.
Nie miałem zamiaru uświadamiać go, jak godnie
pożałowania zachowałem się wobec jego kuzynki. Postanowiłem sprawę rozwiązać
bez jego wiedzy, przy najbliższej okazji rozmowy z nią.
– Ej, a ty dokąd? – zagadnął mnie, zanim przekroczyłem
próg drzwi.
– Jak to dokąd? Na obchód prefektów.
Wzruszyłem ramionami i wyszedłem.
Przemierzając kolejne korytarze nie myślałem jednak o
Rose. Rozmowa z nią, oczywiście, dalej była w moich planach. Patrząc jednak
realistycznie na to, że była dosyć późna godzina oraz że na kolejny dzień był
zapowiedziany esej, byłem pewien, że spotkanie jej w takich okolicznościach
było mało prawdopodobne.
Do ciszy nocnej zostało jeszcze trochę czasu, więc
chciałem to wykorzystać – udałem się do Sowiarni. To, co planowałem zrobić,
wprawiało mnie w spore wątpliwości. Czy rzeczywiście powinienem? Czy sam Dracon
Malfoy powinien dowiedzieć o porażce swojego syna? W mojej głowie walczyły
dwie myśli. Jedna, nakłaniająca mnie do napisania listu – twierdząca, że
właśnie w ten sposób zainteresuje się mną ojciec. Każdy rodzic napisałby
swojemu dziecku w takiej sytuacji chociaż parę słów pocieszenia – kilka
prostych słów wsparcia i pochwały, które od tak dawna wyczekiwałem. Druga myśl
była zupełnie inna, ukazująca mi wizję relacji z ojcem wcale nie różniącej się
po fakcie wysłania do niego listu pełnego dziecięcego narzekania. Gdyby
rzeczywiście bardziej bym go interesował, pewnie setki razy zareagowałby na
informacje o moich wybrykach, szlabanach i nie wiadomo, na Merlina, co jeszcze.
Druga myśl okazała się silniejsza. Stałem na środku
Sowiarni niezdolny do sięgnięcia po pióro i kartkę z kieszeni. Co miałbym
napisać? Jakbym to ubrał w słowa? Gdybym był prawdziwym Malfoyem pewnie
udałoby mi się spisać wszystko bez mieszania w to moich wzburzonych emocji. Nie
było opcji, żebym tego dokonał. Nie, kiedy quidditch był dla mnie tak ważny –
równie ważny jak uwaga mojego ojca.
Rozejrzałem się dookoła na wszystkie, brudne,
przemoczone sowy poukrywane w najróżniejszych miejscach. Czułem się jak one –
mały, brudny i mokry. Deszcz zaczął z powrotem przybierać na sile, a przez
plusk wody i łomotanie wiatru powoli przestawałem słyszeć nawet swoje myśli.
Zarzuciłem na głowę kaptur i zacząłem schodzić po schodach. Postanowiłem –
ojciec nie dowie się o żadnym quidditchu.
– Od kiedy dałam mu w twarz za to świństwo, na każdym
kroku morduje mnie wzrokiem!
– Założę się, że nie było to lekkie uderzenie, jego
reakcja mnie nie dziwi. Ale i tak dobrze zrobiłaś…
Przechodząc przez jeden z wielu korytarzy na parterze,
zdałem sobie sprawę, że zbliżały się do mnie dwa kobiece głosy. Były one dosyć
znajome, ale ze względu na odległość miałem problem z szybkim rozpoznaniem ich
właścicielek. Zanim spostrzegłem, już wiedziałem, że były to Annabel i…
– Rose!
Żeby nie wpaść na rudą na zakręcie, prawie odskoczyłem
o krok do tyłu. Dziewczyna zrobiła to samo całkowicie zaskoczona.
– Scorpius – wykrztusiła.
Wiedziałem, że chciała mnie wyminąć, wiec od
razu zatarasowałem jej drogę. Skoro wcześniej postanowiłem z nią porozmawiać,
musiałem się tego trzymać. Nadarzyła się wręcz idealna sytuacja.
– Chciałbym zamienić z tobą słowo… - zacząłem trochę
niepewnie, dostrzegając nieufność w jej oczach.
– No… To może ja was zostawię? – Annabel zaczęła
powoli iść do przodu, ciągle do nas odwrócona – Ale pamiętaj, Ruda, że mam
skończyć opowiadać ci o tym idiocie!
Pogroziła palcem i po chwili zniknęła za zakrętem.
Jeszcze chwilę patrzyliśmy w tamtą stronę.
– Hmm… „tym idiocie”? – zapytałem. – Czyżby znowu…
– Nie, nie, tym razem nie Francis, tylko kolejny
„były” Annabel – przerwała mi Rose, trochę pogodniejąc.
Uśmiechnąłem się.
– No wiesz, jeśli chodzi o Annabel to od razu on
przyszedł mi na myśl.
– Ah, nie dziwie się – przytaknęła. – A o czym
chciałeś porozmawiać?
Przed samym zaczepieniem jej spodziewałem się, że
pewnie nie była już skłonna do rozmowy ze mną. Postanowiłem przejść do
rzeczy.
– W zasadzie to przeprosić za dzisiaj. Moje
zachowanie… było głupie. Nie chciałem być tak oschły.
Spojrzałem prosto w jej brązowe oczy.
– Ale byłeś… - odrzekła bardziej z zamyśleniem niż
pogardą. – Ale nie mam ci tego za złe, słyszałam, jak kiepski miałeś dzisiaj
dzień. Albus mi opowiadał.
– Ooo i to jak kiepski! Ale… przeprosiny przyjęte?
Uśmiechnąłem się lekko, na co ona odpowiedziała tym
samym. Cieszyłem się w duchu jak łatwo przebiegły te przeprosiny. Rose okazała
się naprawdę w porządku.
– Pewnie. A twoja propozycja wspólnych projektów dalej
aktualna? Bo właśnie wpadłam na pewien pomysł, jak szybko można uwinąć się z tą
całą pracą. Przy projektach lubię stawiać na jakość, ale też na czas. A ten
nowy nauczyciel chyba zupełnie oszalał z takim tematem.
– Zgadzam się. To co wymyśliłaś?
– Sprawdziłam, jak dużo różnych sposobów przyrządzania
eliksirów musielibyśmy przetestować i… Wyszło tego naprawdę sporo. Jeżeli
podzielilibyśmy się tą pracą, poszłoby nam o wiele szybciej, ale ustalać jakieś
większe szczegóły lub cokolwiek konsultować moglibyśmy nie w czwórkę, ale w
trójkę. Byłoby to na zasadzie, że zawsze my, ale raz Annabel, a raz Francis
byliby na takim spotkaniu. Co o tym sądzisz?
Pokiwałem głową. Pomysł bardzo mi się spodobał. Nie
dość, że ułatwiłby nam pracę, to do tego miałbym okazję więcej pogadać z ta
rudą dziewczyną, która z każdą chwilą zaczynała mnie po prostu ciekawić. Było w
niej coś… normalnego. Nie na zasadzie bycia „zwykłą dziewczyną”, tylko raczej
braku gwiazdorzenia, co niektóre znane mi dziewczyny miały w nawyku. Od
Albusa już wielokrotnie słyszałem, że Rose była bardzo bystrą i wyrozumiałą
osobą. Za pomocą projektów postanowiłem przekonać się o tym.
– Bardzo sprytne, muszę przyznać. A co, jak oni
dowiedzą się z kim rzeczywiście współpracują?
– Będą musieli to po prostu zaakceptować. Przecież nie
będą się spotykać, a zapewne obydwoje będą zadowoleni z efektów tak szybkiej
pracy.
– To brzmi sensownie – potwierdziłem. – To jak
zaczynamy? Przyniesiesz to, co już sprawdziłaś i spotkamy się ja, ty i Annabel?
– Pewnie, tylko zapytam jeszcze Annabel kiedy jej
pasuje. To, co? Do zobaczenia – powiedziała, machając ręką na pożegnanie i
powoli się oddalając.
– Do zobaczenia! – odpowiedziałem zadowolony.
Musiałem przyznać, że Rose miała znakomite wyczucie
czasu – jeszcze chwila i każdy potencjalny prefekt bądź nauczyciel mógłby
zatrzymać ją za włóczenie się po nocach na korytarzu. Widząc na zegarku prawie
pełną godzinę, skierowałem się do lochów. Trzeba było zacząć nocny obchód, ale
dzisiejszej nocy szedłem z szerokim uśmiechem na twarzy.
Niektórzy jednak nie planowali pójść spać. Huk, który
dobiegł do moich uszu gdy przechodziłem jednym z korytarzy w lochach, wskazywał
jednoznacznie, że nie byłem tam sam. Obchód robił się coraz ciekawszy.
Wcześniej byłem przekonany, że nikogo tam nie było, jednak nagłe, dwukrotne
powtórzenie się huku z łatwością wskazało mi, do której sali powinienem był się
kierować.
Sala od eliksirów.
Kto to mógł być? Pierwszoroczni? Sala znajdowała się
blisko Pokoju Wspólnego Slytherinu, więc mogła być prostym celem kogokolwiek z
mojego Domu, nawet dla tych najmłodszych. Reszta Hogwartu nie miała możliwości,
żeby się tam dostać, głównie dzięki obchodom prefektów albo nauczycieli. Jedyną
opcją aby tam się znaleźć musiało być chyba stanie się po prostu niewidzialnym.
Zatrzymałem się. Stanąłem tuż pod małymi, starymi
drzwiami, które swoim wyglądem sprawiały wrażenie, jakby były tam chyba od
samego powstania Hogwartu. Przyłożyłem głowę do drzwi, nasłuchując czy dalej
dobiegały stamtąd jakiekolwiek dźwięki. Nie pomyliłem się – słyszałem wyraźne
szuranie butów i jakiś szept. Zaryzykowałem i chwyciłem klamkę w dłoń.
Czułem dziwny skurcz żołądka. Czyżby podekscytowanie? Wbrew pozorom
uwielbiałem, gdy coś się działo, a w tamtej sytuacji dodatkowo czułem się
bardzo pewny siebie ze względu na mój tytuł prefekta.
Klamka powoli opadła, a ja uważałem żeby nie wywołać
żadnego zbędnego dźwięku. Liczył się głównie efekt zaskoczenia. Odczekałem
krótką chwilę w ciszy, by usłyszeć czy cokolwiek się zmieniło. Nic szczególnego
jednak się nie stało, chociaż tajemniczy szept ustał.
To był ten moment. Pchnąłem ciężkie drzwi do przodu
szybko i energicznie. Zszedłem po schodkach w dół, wyciągając różdżkę przed
siebie i zapalając jej koniec zaklęciem Lumos. Byłem gotowy szybko
zareagować na ewentualny atak, jednak… Myślałem, że zaraz zachłysnę się ciszą,
którą zastałem. Słyszałem jedynie swój własny oddech i czułem przyśpieszone
bicie serca. Obróciłem się dookoła i porozglądałem się w każdą stronę. Nie
ujrzałem nikogo.
To niemożliwe – stwierdziłem w myślach. To było wręcz absurdalne. Czyste
ławki, zamknięte szafki, ani jednej żywej duszy (a nawet żadnego ducha). A
skąd, tak poza tym, powstały tamte huki? Wyglądało tak, jakbym pomylił salę, do
której miałem wejść, a było to przecież niemożliwe. Machnąłem różdżką, a jasna
kula światła powędrowała w górę. Całe pomieszczenie zalało światło, ale dalej
nie pomogło mi kogokolwiek ujrzeć. Nie mogłem tego tak zostawić.
– Możecie już wyjść. Wiem, że tu jesteście –
powiedziałem pewnym siebie głosem, udając, jakbym dobrze wiedział kto tutaj
wtargnął.
Rozglądając się ciągle dookoła, zacząłem iść przed
siebie. Krok za krokiem uważałem na każdy mój ruch. Zaraz po dotarciu do
pierwszych ławek nie wierzyłem swoim oczom. Wcześniej sala wyglądała idealnie,
była olśniewająco czysta, a każda z ławek pięknie odbijała blask kuli światła
przeze mnie wyczarowanej. A teraz – wszystko, co pewnie wcześniej znajdowało
się w szafkach, leżało za każdą ławką, którą mijałem. Wyglądało to tak, jakby
ktoś machnięciem ręki pozrzucał każdy składnik do eliksirów.
Teraz miałem stuprocentową pewność, że ktoś tu
majstrował. To było niemożliwe, żebym się mylił. Wyczuliłem swój słuch, bo
wzrok dalej potwierdzał to, że w pomieszczeniu nie było żywej duszy. W sali nie
było żadnej możliwej kryjówki, nawet w szafkach, bo w każdej było chyba z
milion półek.
Wtedy usłyszałem kichnięcie.
Natychmiast się obróciłem, a wtedy w ciągu sekundy,
ukazały mi się trzy postacie, stojące na stopniach schodów. Poczułem powiew
wiatru kurzu i zapach starej szaty. Zatkało mnie, jak im się udało tak ukrywać
tuż pod moim nosem.
– Na Merlina, Rayan! Ile razy mam ci powtarzać żebyś
opanował tę cholerną alergię! – jeden z nich natychmiast wrzasnął na drugiego.
Ktoś machnął ręką, rozbłysło światło, a ja, siłą
zaklęcia, zostałem zepchnięty na ziemię, w dodatku różdżka wypadła mi z ręki.
Powędrowała niestety prosto do rąk jednego z chłopaków za sprawą jego zaklęcia.
Zanim zdążyłem się odezwać jeden z nich podszedł do
mnie:
– Witamy szanownego prefekta – wyszczerzył białe zęby
i poprawił okulary na nosie, które błysnęły mi światłem po oczach. Znałem ten
głos aż za dobrze. James Potter. Największy idiota Gryffindoru.
– Witam gryfońskich frajerów – nie mogłem się
powstrzymać od komentarza.
Energicznie wstałem i stanąłem tuz przed czarnowłosym
okularnikiem.
– Co tym razem wymyśliliście? Sala eliksirów? Tuż pod
nosem całego Slytherinu, to wam chyba nie wyjdzie. A tym bardziej jak tak
hałasujecie.
Rzuciłem im wyzywające spojrzenie. Prawie od razu
Potter zaczął się śmiać.
– Odezwał się! Wiesz, to chyba nie my jesteśmy
w gorszym położeniu, prawda? – odwrócił się do swoich kolegów i lekko podniósł
rękę, wskazując na mnie. Pozostała dwójka zawtórowała śmiechem.
– A teraz… Rayan. Zrób z nim co trzeba – kontynuował
James.
Natychmiast zrobiłem krok w tył. Nie chciałem się
przekonywać co dla mnie szykowali.
– Czekaj! – nie byłem w stanie jakkolwiek inaczej ich
zatrzymać.
Ta reakcja jednak podziała, bo spojrzeli na mnie
pytająco.
– Nie odpowiedziałeś mi na pytanie… Co tutaj
kombinujecie?
James przeczesał włosy powolnym gestem ręki. Zdziwiło
mnie, jak bardzo przypominał wtedy Albusa.
– Nie bardzo mamy czas, żeby zwierzać się teraz
jakiemuś Ślizgonowi. Jak widzisz, jesteśmy w trakcie pracy…
– Założę się – przytaknąłem. Musiałem jakoś grać na
czas, żeby uchować się cało z tej sytuacji. – Ale nigdy przypadkiem nie
mieliście ochoty wręcz „pochwalić się” przed innymi swoim wyczynem?
Potter zmarszczył brwi, a pozostała dwójka spojrzała
po sobie zaskoczona. Ja zerknąłem szybko za nich, żeby zorientować się jaka
dzieliła mnie odległość od drzwi. Napakowani idioci, cztery różdżki i trzy
puste łby. Tego było chyba za wiele… Ale możliwe do zrobienia.
– Nie musimy się przed nikim chwalić. Wszyscy dobrze wiedzą,
kto jest autorem tych wszystkich wyczynów – żachnął się James.
Ponownie wskazał na swojego kolegę, by podszedł do
mnie.
– Oj… Zdziwiłbyś się i to jak!
Kłamstwo szybko podziałało. Gryfoni znowu
znieruchomieli, a tym razem nawet wpadli w złość. Uwielbiałem to, jak łatwo
dawało się nimi manipulować.
– Jak to? Nikt nie wie, że to my?! – odezwał się znowu
Potter. Zaciekawiło mnie, czy to zawsze on był głosem całej tej nieogarniętej
trójki.
Zareagowałem udawaną miną pełną obojętności. Nie
ważne, jak bardzo śmiałem się z nich teraz w duchu.
– No właśnie… nikt – podniosłem bezradnie ręce. –
Nikogo to nie interesuje kto jest sprawcą, skoro on nie zostaje
przyłapany. Uczniów interesują jedynie skutki, która sala wybuchła, jaki
korytarz został pomalowany na różowo, kto został zmie…
– Czekaj, czekaj, Malfoy. Chyba nie chcesz mi teraz
wmówić, że najlepiej by było jakbyśmy zostali przyłapani? Aaa najlepiej
jakbyśmy dobrowolnie poszli z tobą do dyrektora, po mały szlabanik tak?
– poczynając od Jamesa zaczęła się śmiać cała trójka. – Żeby „każdy się
dowiedział kto jest sprawcą”. Ah, koleś, czasem jesteś naprawdę zabawny.
Wytarł niewidzialną łzę spod oka.
– Nie tego oczekuję – spokojnie obserwowałem ich
reakcje. – Mam was za bardziej rozsądne osoby, niż teraz „wnioskujesz” – znowu
musiałem skłamać. – Uczniowie wcale nie muszą dowiadywać się o autorach tych
wszystkich wyczynów przez przyłapanie was Przecież… Już jedna osoba was
przyłapała. Po co więcej?
Rękoma wskazałem na siebie. James zmrużył oczy. Miałem
nadzieję, że zrozumieli moją aluzje. Chyba znalazłem idealny sposób jak wyjść z
tego cało.
– Dokładnie, nie potrzebujemy więcej świadków, ale…
Chcesz wiedzieć co robimy, tak?
Kiwnąłem głową, a okularnik kontynuował:
– Właśnie dziwimy się, że nikt tego wcześniej nie zrobił,
nawet w całych dziejach Hogwartu! Wzięliśmy wszystkie składniki do eliksirów,
które są do użytku uczniów i przetransmutujemy je w zupełnie inne składniki.
Oczywiście nie będzie to miało większego sensu, gdy podczas transmutacji nie
zachowamy właściwości tej poprzedniej formy. Już sobie wyobrażam co będzie się
działo jutro na lekcjach w tej sali! – odwrócił się do swoich kumpli, którzy
potwierdzili jego słowa z uśmiechem.
Ich plan brzmiał diabelnie źle. Następnego dnia to ja
miałem mieć eliksiry jako pierwszy. Nie umiałem w tamtej chwili ukryć
przerażenia.
– To brzmi… To brzmi…
– Nieźle, co? – skończył za mnie Potter.
Z trudem próbowałem coś z siebie wydusić.
Przedstawienie musiało jednak ciągnąć się dalej. Informacja o ich wybryku stała
się wtedy arcyważna.
– Dokładnie! To będzie się działo… Uczniowie muszą się
dowiedzieć czyje będzie to dzieło! To co? Może jak już wiem, kto tego
dokona, zawrzemy układ i wypuścicie mni…
– Jedną sekundkę Malfoy – przerwał mi okularnik. Nie
wróżyło to dobrze. – Wszystko brzmi OK, „uczniowie się dowiedzą”, „poznają
nasze możliwości”, rozpowiesz o nas wszystkim, a dyrekcja nie będzie miała
żadnych dowodów, że to my i tak dalej, i tak dalej… Ale. - zaczął się do mnie
zbliżać. – Ale wiesz co jest najlepsze? – stanął twarzą w twarz tuż przede mną.
– Że niczego i tak nie zapamiętasz. Nigdy nie zaufałbym takiej ślizgońskiej
buźce, jak twoja. Pewnie i tak w głębi duszy jesteś, jak twój ojciec –
tchórzliwym śmierciożercą.
Ostatnie co widziałem to pełne rozbawienia oczy
Jamesa. Później była tylko ciemność.
Tym razem przegrałem z potterowską krwią.
Pierwsze, co do mnie dotarło, było dźwiękiem
otwieranych drzwi. To było charakterystycznie skrzypnięcie, które rozpoznałem
od razu – oznaczało to jedynie, że musiałem znajdować się w Sali Eliksirów. Na
tym kończyło się moje rozpoznanie w przestrzeni. Dalej nie wiedziałem nic –
gdzie jest góra, dół, prawo, lewo. Czułem jakbym tkwił w nieokreślonej nicości,
w której zatapiałem się z każdej strony. A skąd w ogóle tam się znalazłem? Nie
miałem pojęcia, nie pamiętałem niczego, co działo się po rozmowie z Rose.
Nie umiałem ruszyć żadną kończyną, a nawet otworzyć
oczu. Gdzie w ogóle miałem oczy? W tamtym stanie nawet tego nie wiedziałem.
Mogłem jedynie słuchać rozmowy dwóch osób, które po chwili zeszły po schodach.
– Mmm… Muszę przyznać, że zawsze wyglądałeś seksownie
w tym wdzianku do quidditcha. Pod tym względem nie masz równych…
Głos Clarisse rozpoznałem od razu, nie było to dla
mnie trudne. Tyle razy zaczepiała i wieszała się na szyi Francisa w ostatnim
czasie, że dobrze pamiętałem jej głos podczas szeptania czułych słówek. Nawet
przy mnie, Albusie i Mickelu już się nie hamowała. Czasem nawet
bezceremonialnie wpadała do naszego dormitorium, rzucając się na łóżko
Francisa. Nie zachowywała żadnych pozorów, a Francis nie był zachwycony tym
brakiem subtelności.
Pozostawało jednak pytanie, czy rzeczywiście Francis i
Clarisse musieli włamywać się do Sali Eliksirów by urządzić sobie nocne
spotkanie we dwójkę? I co ważniejsze: kiedy Francis uległ urokowi Clarisse?!
Sam mówił mi jakiś czas temu, że po rozstaniu z Annabel nie zamierzał wiązać
się z nikim na dłużej ani na poważnie. Czy naprawdę był do tego zdolny, żeby
wykorzystać dziewczynę, którą znał od dzieciństwa i traktował jak siostrę, jako
„laskę na jedną noc”?
Zamiast odpowiedzi drugiej osoby rozległy się dźwięki
świadczące o porywczych, gwałtownych pocałunkach. Szamotanie rozpinanej koszuli
stawało się głośniejsze, tak samo jak szybki oddech ich obojga. Musieli się
zbliżać w moją stronę, co naprawdę mnie irytowało. Nie chciałem być niemym
świadkiem czegokolwiek, co mogłoby zajść w tym pomieszczeniu o tej porze.
Wtedy usłyszałem zbawczy krzyk Clarisse. Oboje podeszli powoli do mnie.
– Malfoy? – szepnęła Clarisse, kucając.
Ktoś stanął po drugiej stronie.
– On… chyba jest spetryfikowany – usłyszałem męski,
drażniący głos.
To nie był Francis. To zdecydowanie nie był on. Jakbym
był wtedy w stanie się poruszać pewnie oniemiałbym z otwartymi szeroko ustami.
Nie tylko dowiedziałem się, jaka Clarisse była zdradliwa – gorsze było to z
kim udała się do Sali Eliksirów o tej niefortunnej porze.
– Zostawmy go – ten wielki, największy idiota w
Hogwarcie, nawet w całym Slytherinie, wywyższający się gnojek, który został w
tym roku kapitanem naszej drużyny, odparł szybko i tchórzliwie. Furia wypełniła mnie całego. Gdybym mógł się poruszać,
pewnie Teodor leżałby już twarzą na ziemi.
– Wtedy nikt
nas nie oskarży, że to my mogliśmy mu to zrobić, a nasze spotkanie pozostanie
tajemnicą. Odnajdą go rano. A w zasadzie, ktokolwiek mu przywalił, dobrze zrobił…
– Nie możemy! – warknęła Clarisse. – Przecież on to
może wszystko słyszeć!
– Kotku, zobacz, przecież to wygląda jak petrificus
totallus. To niemożliwe, żeby nasz słyszał.
Poruszyli się jakoś, usłyszałem szelest.
– Może masz rację – dziewczyna nie brzmiała na bardzo
przekonaną. – Ale mimo wszystko sprawdziłabym to. Obudzimy go i wtedy się
okaże.
– Jestem pewny, że nic ten głąb nie słyszał, maleńka.
Daję ci tego gwarancję – odparł zawadiacko.
Pomyliłem się z myślą, że nie byłby w stanie jeszcze
bardziej wyprowadzić mnie z równowagi. Tuż nade mną rozległ się odgłos ich
pocałunku. Momentalnie poczułem obrzydzenie.
– Zapnij koszulę, zanim go obudzę. I… Jeszcze raz
dziękuję za przyjęcie do drużyny.
– Podziękujesz jeszcze później.
Teodor odpowiedział z obrzydzającym mruknięciem, a
mnie całkowicie olśniło. Nie dość, że Clarisse była łatwa i zdradliwa. Okazała
się podstępna i puszczalska, która wykorzystując sam fakt, że była piękną
dziewczyną, zajęła moje wieloletnie miejsce w drużynie quidditcha. Poczułem
natychmiast chęć zemsty.
Ale tego wszystkiego było za wiele jak na tamtą
chwilę. Czemu w ogóle byłem spetryfikowany? Dlaczego w sali od eliksirów? Co
zrobić, by zarówno Clarisse, jak i Teodor, pożałowali, że znieważyli
nieodpowiednią osobę?
Postanowiłem wszystko przemyśleć, ale dopiero w
dormitorium. Dziewczyna musiała machnąć różdżką, bo w jednej chwili powróciło
czucie w każdej mojej części ciała. Ulgę, jakiej doznałem, nie dało się opisać.
– Hej, hej, Scorpius – Clarisse zaczęła trząść moim
ramieniem z udawanym przejęciem.
Postanowiłem stać się jeszcze lepszym aktorem niż ona.
Otworzyłem lekko oczy, krzywiąc się i udając, że nie miałem pojęcia kto
znajdował się przy mnie.
– Co się… Co się dzieje? – jęknąłem, chwyciłem się za
głowę, udając, że mnie boli. – Clarisse? Teodor? Skąd wy się tu wzięliście?
Clarisse szybko złapała kontakt wzrokowy z Teodorem.
Wydawało mi się, że mrugnęła do niego lekko jednym okiem.
– Znaleźliśmy ciebie tutaj. Nie pamiętasz, co się
działo wcześniej? – zaczęła wypytywać.
– Nie… Nic nie pamiętam – odrzekłem zgodnie z prawdą.
– Poszedłem na obchód prefektów i gorzej się poczułem.
– Pewnie zasłabłeś – rzucił Teodor.
– Raczej… - przytaknąłem.
Spróbowałem wstać i oboje ruszyli mi z pomocą. Drwiłem
z nich w myślach – takiej udawanej troski jeszcze u nikogo nie widziałem.
Postanowiłem dalej grać zdezorientowanego biedaka.
– Ale powiedzcie mi, jak mnie tu znaleźliście?
Teodor spojrzał szybko na Clarisse i powiedział bez
jakiejkolwiek nuty przekonania:
– Usłyszeliśmy hałas, pewnie jak upadałeś, i
przybiegliśmy.
– OK… - dalej masowałem głowę dłonią. – Ale… Dlaczego
akurat wy?
Nie byłem w stanie się powstrzymać od jakiegokolwiek
pytania wprawiającego ich w konsternację.
– Bo… My usłyszeliśmy hałas i przybiegliśmy –
wyjaśnienie Teodora brzmiało bardziej jak pytanie.
Postanowiłem nie zadręczać ich za bardzo. Clarisse
stała z zarówno oszołomionym jak i zirytowanym wyrazem twarzy. Gdybym zadał
jeszcze chociaż jedno dociekliwe pytanie, pewnie zamordowałaby mnie samym
spojrzeniem. Traktowali mnie jak idiotę – postanowiłem więc, taki dla nich być.
– A… Nie ważne. Łeb mnie boli.
Zacząłem iść w stronę wyjścia, a oni za mną.
– Którędy do Pokoju Wspólnego? – zapytałem, by zrobić
w tej chwili z siebie jak największego przygłupa.
Gdyby mieli jakiekolwiek podejrzenie, że wiedziałem o
ich nocnym spotkanku, miałbym marne szanse by zaskoczyć ich w bliskim
czasie zemstą.
– Tędy, chodź – powiedziała Clarisse z uśmiechem.
Nie byłem pewny, czy bardziej śmiała się z mojego
pytania czy cieszyła, że jej „dostanie się do drużyny” nie wyszło na jaw.
Odprowadzili mnie do samego dormitorium. Dopiero tam
mogłem odetchnąć. Usiadłem na moim łóżku, nie będąc w stanie opisać kotłujących
się we mnie emocji i myśli. Wypełniła mnie nie sama złość, ale wręcz nienawiść.
Nienawiść do osób, które w tak bestialski sposób odebrali mi część życia i
możliwości.
Wredna mała Clarisse.
Wredna.
Mała.
Clarisse.
Nie byłem w stanie tak po prostu pójść spać po takich
wydarzeniach. Nie mogłem nawet zamknąć oczu. Postanowiłem rozpocząć zemstę na
tej jędzy w najlepszy sposób jaki potrafiłem – ukazać prawdziwą twarz Clarisse
jej „ukochanemu Francisowi”.
Obudziłem chłopaków, poczynając od Mickela, który miał
najsłabszy sen i nie rzuciłby się na mnie wściekły, z pretensjami że musiał
wstać w środku nocy. W zasadzie nikt tak nie zareagował, dowiedziawszy się,
że byłem spetryfikowany przez kilka godzin w zamkniętej sali, przez nieznaną osobę,
z niewiadomych przyczyn. Musiałem opowiedzieć im wszystko po kolei.
Zapowiadała się naprawdę długa noc.